Rozdział 9: Wielki Kanion
2025-05-11 14:14:00W końcu dotarłem do Wielkiego Kanionu Rzeki Kolorado. Już z oddali wiedziałem, że to będzie coś niesamowitego, ale gdy tylko zobaczyłem go na własne oczy, zaparło mi dech w piersiach. Stałem jak wryty, nie mogąc oderwać wzroku od tego gigantycznego cudu natury. Przede mną rozciągała się potężna przepaść, której dno wydawało się być tak daleko, jakby znajdowało się na zupełnie innej planecie. Kolorowe skały mieniły się odcieniami czerwieni, pomarańczu, brązu i zieleni, tworząc niesamowitą mozaikę.
Każda warstwa, która wyglądała trochę jak pokrojony tort urodzinowy, opowiadała mi swoją własną historię. O tym jak Kolorado, rzeka o szmaragdowej tafli wody, rzeźbiła przez miliony lat ten niesamowity krajobraz. O deszczach, wichurach i słońcu, które razem stworzyły ten cud świata. A teraz ja, Fuego, stałem tu, na krawędzi Wielkiego Kanionu, czując się malutki jak ziarnko piasku w porównaniu z tą ogromną wyrwą wyrzeźbioną w skorupie ziemskiej.
Im dłużej wpatrywałem się w kolorowe ściany Kanionu, tym bardziej chciałem znaleźć się w jego wnętrzu.
Chciałem go dotknąć i poczuć wiatr, który świstał wzdłuż jego ścian. No i tak też zrobiłem – podszedłem bliżej krawędzi, a potem jeszcze bliżej. Pamiętam, jak mówiłem sobie: "Jeszcze jeden krok, jeszcze tylko jeden i będę miał najlepszy widok w całym świecie! I najlepsze selfie do mojego pamiętnika". Wziąłem aparat do ręki, wyszczerzyłem zęby, odchyliłem się nieco do tyłu żeby mój pyszczek nie zajmował całego kadru i...
I nagle poczułem, jak tracę równowagę. Moje prawe kopytko ześlizguje się z niewielkiego głazu, na którym nieopatrznie stanąłem. Zanim zdążyłem zrozumieć co się dzieje, pokruszone skały osunęły się pod moim ciężarem. Potem wszystko potoczyło się już błyskawicznie – najpierw było tylko małe osunięcie, ale zaraz za nim lawina żwiru i kamyków. Straciłem równowagę i... wpadłem w przepaść.
Leciałem w dół, a serce waliło mi jak szalone. Myśli przelatywały mi przez głowę szybciej niż te spadające odłamki skał.
"To koniec!" – pomyślałem. "Czy tak właśnie kończą się wszystkie Podróże Życia??? Z hukiem i kurzem na dnie Wielkiego Kanionu?"
Ale zanim zdążyłem odpowiedzieć sobie na to pytanie zatrzymałem się zupełnie niespodziewanie. Gdzie? Co? Jak? Czyżbym znalazł się już w "Krainie Zielonych Pastwisk"? Bynajmniej. Szczęśliwym trafem wylądowałem na niewielkiej skalnej półce, która wystawała ze ściany Kanionu. Była twarda i ledwo się na niej mieściłem. Stałem wręcz na samych czubkach kopytek opierając się o ścianę. Zastygłem w bezruchu. Słyszałem tylko jak fragmenty rozbijają się z hukiem o kamienistą gardziel. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleję ze strachu. Nie mogłem złapać tchu, a moja klatka piersiowa zastygła w bezruchu. Zamknąłem oczy. I czekałem.
Kiedy otworzyłem je ponownie, zobaczyłem, że jestem mniej więcej w połowie ściany Wielkiego Kanionu – zarówno góra, jak i dół były tak samo daleko. Wisiałem tam, jakby mnie ktoś zawiesił między niebem a ziemią. Wokół mnie nie było nic, oprócz nagich ścian, gdzieniegdzie porośniętych skąpą trawą i wyschniętymi krzewami. Na głowę wciąż spadały kamyczki i kurz, ozdabiając moją grzywę niczym koraliki. Co ciekawe, w kopytku wciąż trzymałem aparat, który w przeciwieństwie do mnie trzymał się naprawdę świetnie.
W końcu znalazłem w sobie odwagę, by zadać sobie pytanie, które prędzej czy później musiało paść z mojego pyszczka: "Jak ja, Fuego, mam się stąd wydostać?". I póki co żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła mi do głowy.
Spójrzmy prawdzie w oczy: nie miałem zbyt wielu opcji. Popatrzyłem w górę - wspinaczka nie wchodziła w grę, bo ściany były zbyt strome i gładkie. Jak nie to nie. Popatrzyłem w dół - ale to wcale nie poprawiło mi humoru – przepaść wydawała się nie mieć końca. Jak nie to nie.
Zostałem więc zmuszony sięgnąć do rozwiązania, na które wcale nie miałem ochoty - zacząłem krzyczeć: "Ratunku! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże".
"....pomoże, pomoże, pomoże" - echo odbijało się od otaczających mnie z każdej strony ścian Wielkiego Kanionu.
Nagle usłyszałem dziwny dźwięk. Coś, jakby chrobotanie małych łapek. Odwróciłem głowę i zobaczyłem..... wiewiórkę. Tak, tak, małą, rudą wiewiórkę, która siedziała na krawędzi Kanionu, obgryzając skórkę od banana.
– Hej, co ty tam robisz? – zapytała, przechylając łepek w moją stronę.
– Co ja tam robię? Próbuję nie spaść na dno kanionu! Nie widzisz? – odkrzyknąłem.
Wiewiórka, jak gdyby nigdy nic przeskoczyła pomiędzy kępkami roślin porastających zbocze Kanionu i spojrzała na mnie. Gapiła się wręcz bezczelnie i rzuciła z przekąsem:
– Niezłe miejsce na piknik, nie powiem. Ale może trochę zbyt ekstremalne, nawet jak na moje gusta.
– Nie jestem tu z własnej woli! – odparłem. – Pomóż mi się stąd wydostać! Proszę.
Wiewiórka, zmarszczyła nos, zagwizdała i zawołała swoich kumpli, którzy zbiegli się tu w jednej chwili. Niezłe widowisko, co? Nie wiem skąd one się tu wzięły, ale chyba siedziały sobie w skalnej dziupli i zajadały orzechy. Wydaje mi się, że przerwałem im popołudniową sjestę. Zebrały się w kółku i zaczęły coś szeptać między sobą. Miałem nadzieję, że tak właśnie wygląda narada przed akcją ratunkową.
Rudy - wiewiórka odłożyła skórkę od banana (może dlatego żeby się nikt na niej nie poślizgnął?) i krzyknęła do swojego kumpla, który pojawił się tu nie wiadomo skąd - Zawołaj Błyskawicę. Mamy tu jedną gapę do wyciągnięcia!
Rudy popatrzył na mnie, pokiwał głową z politowaniem i zachichotał pod nosem. Coś tam jeszcze sobie mamrotał, ale nie zrozumiałem co, bo po kilku susach był już wysoko nade mną.
– OK, Turysta! Posłuchaj mnie uważnie. Mam na imię Mindy - "Bananowa" wiewiórka odwróciła się do mnie i oznajmiła - Mamy plan: zrobimy linę, Błyskawica owinie ją wokół swoich rogów i w ten sposób będziesz wspinał się do góry. Tylko nie panikuj! Zrozumiałeś?
Pokiwałem głową.
Plan wydawał się banalnie prosty, ale wymagał ogromnej współpracy. Nie byłem pewny, czy można ufać wiewiórkom w sprawach akcji ratunkowych, ale raczej nie miałem innego wyjścia. Zanim się zorientowałem, te małe, zwinne gryzonie zaczęły zaplatać linę z gałązek i traw, którą w międzyczasie uzbierały. Robiły to dosłownie z prędkością światła. Muszę przyznać, że byłem pod wielkim wrażeniem ich zapału i szybkości, z jaką pracowały.
Gdy lina była już gotowa, wiewiórki zaczęły zsuwać ją w moim kierunku. Prawdę mówiąc, wyglądała jakby miała się zaraz zerwać, ale chwyciłem ją ostrożnie w oba kopytka. Trzymałem się kurczowo i za nic w świecie nie chciałem jej puścić.
Wyobrażacie sobie konia dyndającego nad Wielkim Kanionem?
Rudy, wspiął się na poroże Błyskawicy. A Błyskawica to, jak się za chwilę okazało, wielki, dorodny jeleń. Rudy koordynował całą akcję z góry. Wyglądał przy tym bardzo poważnie, jakby był kapitanem statku na wielkim morzu!
"Nie patrz w dół. Nie patrz w dół" - powtarzałem sobie, gdy wiewiórki trzymały linę, a ja z sercem przepełnionym strachem wspinałem się centymetr po centymetrze.
Hej, przestań się tak kręcić i wiercić! - krzyknął Rudy, gdy lina zaczęła się huśtać na wszystkie strony niczym wahadło w starym zegarze.
Reszta wiewiórek podtrzymywała moje kopyta i cierpliwie instruowała co mam robić.
W końcu, po długiej i męczącej wędrówce, udało mi się dotrzeć na krawędź Kanionu. Byłem cały spocony, brudny i zmęczony, ale niesamowicie wdzięczny tym małym, dzielnym gryzoniom. Co tu dużo mówić, wyglądałem po prostu jak siedem nieszczęść.
– Uff, dzięki Mindy, uratowaliście mi życie! – zawołałem, szczęśliwy, że znowu stoję na twardym gruncie.
– Nie ma za co – Mindy machnęła łapką w powietrzu – Ale następnym razem trzymaj się z dala od krawędzi, dobrze?
Zanim zdążyłem jej odpowiedzieć, poczułem, że coś mocno kłuje mnie w zadek. Zerknąłem do tyłu i odkryłem, że wylądowałem w kaktusach! Wystrzeliłem jak z procy, próbując wyciągnąć kolce. Wiewiórki zaczęły chichotać i nie mogły się uspokoić. Nawet Błyskawica rechotał tym swoim jelenim basem. No cóż, przynajmniej mogłem liczyć na to, że ten dzień zakończy się śmiechem, nawet jeśli nie moim. Gdy udało mi się pozbyć kaktusowych szpilek, które kłuły mnie niemiłosiernie, podziękowałem Mindy i jej przyjaciołom z całego serca.
Rudego już znasz, a to jest Tuptuś, Chrupek, Orzeszek, Bystry, Skrzatek, Śmigło. No i Błyskawica.
A ja nazywam się Fuego. Nie wiem jak się Wam odwdzięczę.
Nie ma za co Stary!
Usiedliśmy pod rozłożystą sosną, tym razem w bezpiecznej odległości od jakichkolwiek przepaści i kaktusów. Opowiedziałem pokrótce moim wybawcom skąd się tu wziąłem. Słuchali uważnie i miałem wrażenie, że nawet Błyskawica był pełen podziwu, że udało mi się dotrzeć aż tutaj.
Obawiam się, że tu nie znajdziesz swojego Szmaragdowego Klejnotu, którego szukasz. - Powiedział Chrupek. - Studiowałem geologię i znam tutaj każdy kamień w promieniu 100 mil kwadratowych. Szmaragdów tu nie ma. I nigdy nie było. Bardzo mi przykro.
Ale jak to? Przecież rzeka Kolorado ma szmaragdowy kolor!
To tylko złudzenie, szczególnie w miejscach gdzie prąd wody jest słabszy. Wodorosty i minerały, takie jak węglan wapnia nadają jej charakterystyczny odcień. - Chrupek uśmiechnął się z nutą wyrozumiałości, podgryzając w międzyczasie orzeszki laskowe. Chyba już teraz wiem dlaczego miał tak na imię - Myślę, że powinieneś pojechać do Las Vegas. To miasto bogactwa, świateł i kolorowych neonów.
Spojrzałem na Chrupka. Las Vegas? Miałem szukać Szmaragdowego Kamienia w mieście, które nigdy nie zasypia? Nie wydawało mi to prawdopodobne, że mi się to uda. targały mną mieszane uczucia. Ale Chrupek wydawał się być przekonany, że to właśnie tam powinienem się udać.
W Las Vegas wszystko jest możliwe. Wiem coś o tym - Mrugnął do mnie porozumiewawczo - Kto wie, może twój skarb leży gdzieś w kącie, w jednym z luksusowych hoteli. Albo wisi na szyi jakiejś eleganckiej pani. Musisz tylko uważnie szukać, a na pewno go znajdziesz.
No nic, czas już na mnie. Żal mi było się rozstawać z przesympatycznym oddziałem do zadań specjalnych. Ale przede mną jeszcze daleka droga. Szczerze mówiąc nie byłem szczególnie zadowolony, że na mojej drodze pojawił się kolejny przystanek. Nie dotarłem nawet do San Francisco, więc jak tak dalej pójdzie, to w Patagonii będę dopiero za rok.
No tak, ale z drugiej strony, czy wyjeżdżając z domu miałem jakikolwiek plan. No nie. Czy chciałem przeżyć Wielką Przygodę? No tak.
Do widzenia chłopaki! I Mindy! Życzę wam, abyście nie mieli już więcej takich akcji ratunkowych jak dzisiaj.
Niestety zawsze mamy ręce pełne roboty. - odpowiedział Błyskawica. - Turyści często zachowują się lekkomyślnie i potem my musimy wyciągać ich z tarapatów. Albo na przykład z jakiejś przepaści.
Wszyscy wybuchnęli serdecznym śmiechem. Ja też, bo wiem że zachowałem się zupełnie nieodpowiedzialnie.
– Pamiętaj, Fuego – powiedziała Mindy na pożegnanie. – Wielki Kanion jest piękny, ale i niebezpieczny. Trzeba mieć zawsze oczy dookoła głowy i nie zapominać o zachowaniu podstawowych zasad ostrożności. Trochę to górnolotnie zabrzmiało, ale w górach nie ma żartów.
Pokiwałem kopytkiem na pożegnanie i ruszyłem w dalszą drogę. Dziś dostałem prawdziwą lekcję życia. Mało brakowało, a byłoby po mnie. Zrozumiałem jednak, że przygoda to nie tylko piękne widoki, nowi przyjaciele czy wiekopomne odkrycia. To nauka o granicach – zarówno tych geograficznych, jak i własnych. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, dlatego trzeba zawsze pamiętać o bezpieczeństwie i o zachowaniu zdrowego rozsądku.
Mimo wszystko cieszę się, że do tej pory spotykałem na swojej drodze ludzi i zwierzęta, gotowych podać mi pomocną dłoń (lub łapkę) w najbardziej niespodziewanych momentach.